Więcej, więcej… ale po co?
W świecie akwareli coraz trudniej o ciszę.
Paradoksalnie — w tej technice, która przecież z natury jest subtelna, ulotna, pełna niedopowiedzeń i miejsca na oddech — narasta hałas. Głośny jest Instagram. Głośne są nowe kolekcje farb. Błyszczące zestawy pędzli. Kolejne warsztaty, webinary, festiwale, kursy online i offline.
Krzyczą do nas z każdej strony: „Musisz to mieć!”, „Spróbuj tej marki!”, „Zapisz się, zanim zniknie miejsce!”, „Nie przegap!” — dzień po dniu, obraz po obrazie, post po poście.
Wszystko jest na sprzedaż.
I wszystko ma być coraz bardziej spektakularne. Kolory muszą być mocniejsze. Rozmycia bardziej kontrolowane. Kadry lepiej doświetlone.
I — nie ukrywajmy — artysta też ma być nieco bardziej „wizerunkowy”. Ładny profil. Ręka z pędzlem, filiżanka z kawą, rozłożona paleta, liść monstery. To nie są już tylko obrazy — to estetyczne narracje, opowieści na sprzedaż.
To wszystko sprawia, że coraz łatwiej zapomnieć, po co właściwie sięgamy po pędzel. Czy naprawdę chodziło nam o gromadzenie pigmentów z różnych kontynentów? Czy o liczbę followersów i zasięg reelsów? Czy może jednak — o coś zupełnie innego?
I od tego właśnie chciałabym zacząć to pisanie — od tęsknoty za przestrzenią. Od decyzji, że nie muszę mieć wszystkiego. Że nie wszystko musi być „naj”. Że mogę się zatrzymać.
Bo może najpiękniejsze prace to nie są te najbardziej spektakularne, ale te w których ktoś zostawił trochę siebie i swojej duszy — a także trochę powietrza dla drugiego człowieka. Przestrzeń do zadumy. Do wejścia. Do bycia. Nie kolejną kopię czyjegoś stylu, ale kawałek własnego świata.
I wtedy faktycznie: mniej znaczy więcej. Nie jako minimalistyczna poza. Nie jako chwilowa moda. Ale jako wewnętrzny wybór. Jako codzienna praktyka oporu wobec tego, co łatwe, głośne i szybkie. Jako delikatna, ale nieustępliwa deklaracja: „Chcę mniej. Ale głębiej. Ciszej. Uczciwiej.”
*******
Kult przedmiotu, czyli farby droższe niż proces
Być może zaczęło się niewinnie. Od jednego pędzla z włosia sobola. Albo od kostki francuskiej farby, która tak pięknie brzmiała: „Sennelier”. Może ktoś polecił, może zobaczyliśmy w relacji z warsztatów. Małe cacko. Niepozorna cegiełka w pudełku jak z biżuterią. Tylko że ta kostka była jak kluczyk do nowego świata. Świata, w którym malowanie coraz częściej zaczyna się nie od szkicu, lecz… od zakupów.
Jest coś hipnotyzującego w tych pudełkach. Metalowe kasetki, które klikają z satysfakcją. Kolory układane od chłodnych do ciepłych, od cytrynowej żółci po najciemniejszy błękit pruski. To nie tylko narzędzia — to totemy. Rytuał. Czujemy się lepsi, bardziej profesjonalni, bardziej „prawdziwi”, kiedy w naszym zestawie pojawia się coś, co widzieliśmy u mistrzów.
Tak jakby ta tubka z napisem „Schmincke Horadam” naprawdę miała magiczne właściwości. Jakby sam pigment miał moc nas unieść poziom wyżej, wznieść nas na wyżyny artystycznej doskonałości.
Czasem wystarczy godzina na Instagramie, żeby wpaść w tę spiralę. Ktoś maluje z użyciem niemożliwie pięknej zieleni spod ręki producenta niszowych farb z Oregonu. Ktoś inny pokazuje idealnie wyprodukowaną paletę od japońskiego rzemieślnika, który ponoć stworzy tylko 50 sztuk w tym roku.
„Jakość, styl, mistrzostwo” — wydaje się, że to jedyny wybór, by dołączyć do grona „prawdziwych artystów”. Oczywiście — trzeba mieć. A jeśli nie mieć, to przynajmniej chcieć. Bardzo. Tylko wtedy poczujemy się na miejscu. W tej elitarnej przestrzeni, gdzie farba staje się towarem na miarę marzeń.
Są wśród nas osoby, które z zamkniętymi oczami potrafią rozpoznać po zapachu papier bawełniany różnych marek. Są tacy, którzy kolekcjonują pędzle jak znaczki — równo poukładane, z logo do góry, nigdy nieużywane. Farby? Zdarza się, że nawet nie kilkadziesiąt, a kilkaset sztuk od wszelkich producentów. W końcu — im więcej mamy, tym bardziej czujemy się przygotowani. Czyż nie? Większa liczba pędzli to większa wszechstronność, a większa paleta to większa paleta możliwości.
Jednak za tą błyszczącą fasadą, coraz częściej kryje się… bezruch. Bo paradoksalnie, im więcej mamy rzeczy, tym trudniej zacząć. Jak dobrać odpowiednią zieleń, skoro mamy ich siedemnaście? Jaki pędzel wybrać do detalu, skoro wszystkie wyglądają podobnie? Przedmioty, które miały nas wspierać — paraliżują. Wybór staje się przytłaczający, a proces twórczy — testowaniem i analizowaniem zamiast malowaniem.
Nie ma w tym nic złego, dopóki pamiętamy, że te przedmioty mają służyć. Że ich celem jest prowadzić nas do obrazu, nie odciągać od niego.
Problem zaczyna się wtedy, gdy to narzędzie staje się treścią. Gdy pół dnia spędzamy na analizie swatchy, a nie na szkicowaniu. Gdy czujemy wstyd, bo nie mamy akurat tej jednej marki, którą właśnie zachwyca się internet. Kiedy nasze pudełka z farbami są pełne — a szkicowniki puste. Kiedy przedmioty zaczynają dominować nad samą twórczością. Gdy zaczynamy pytać siebie nie „Co chcę namalować?”, ale „Czym to namaluję?”.
Zdarza się też inna choroba kolekcjonera — fetyszyzacja „procesu tworzenia”.
Idealnie sfotografowane stanowisko do pracy, z porcelanową paletą, lnianym ręcznikiem, filiżanką herbaty, światłem wpadającym przez okno o złotej godzinie. Wszystko dopięte na ostatni guzik. To wszystko wygląda jak sztuka. Ale czy nią jest? Czy stół do malowania może być ważniejszy od samego malowania? Kiedy forma zyskuje na znaczeniu, a zawartość zaczyna się liczyć tylko w kontekście estetyki miejsca? Stół staje się sceną, a malowanie — spektaklem.
A przecież… czy naprawdę potrzeba 72 kolorów, by uchwycić światło na liściu? Czy pędzel za 200 zł na pewno wie więcej niż nasza ręka? Właśnie w tym zawiera się pytanie, które zasługuje na większą uwagę: po co to wszystko?
To nie jest oskarżenie.
Raczej przypomnienie, że najpiękniejsze obrazy powstają czasem na najzwyklejszym papierze. I że nawet trzy kolory mogą wystarczyć, by powiedzieć wszystko. Że farby to tylko pigment i spoiwo — cała reszta dzieje się w naszym oku i dłoni. To my decydujemy, jak ożywić ten kawałek papieru. To nasza decyzja, co w nim pozostawimy, a co usuniemy. I to, co najważniejsze — to my nadajemy temu sens.
Nie potrzebujemy kolekcji pędzli, jeśli w końcu zdamy sobie sprawę, że to nasza ręka wprowadza pigment w ruch. Nie musimy mieć każdego dostępnego koloru na rynku, by uchwycić odcień nieba. Możemy zamknąć oczy i spróbować zaledwie kilku, ale wybrać te, które naprawdę przemawiają do naszej wyobraźni.
Czasami w tej pogoni za doskonałym narzędziem zapominamy, że twórczość zaczyna się w nas. To nasza wola i nasza wrażliwość kierują ręką.
Warsztatowa gorączka, czyli ciągle niegotowi
Początek jest miły, prosty i nie wróży problemu..
Jeden warsztat. Weekendowy, w górach.
Ciepła atmosfera, herbatka z miętą, zachwycające prace prowadzącej osoby, która z taką łatwością prowadzi wodę po papierze. Uczymy się. Notujemy. Malujemy pod dyktando — i jesteśmy z siebie dumni. Bo w końcu „coś wyszło”. Wracamy do domu z euforią. I z wrażeniem, że dotknęliśmy czegoś wielkiego. Że jesteśmy na dobrej drodze.
Tydzień później… pustka. Farby są, szkicownik czeka, ale ręka się nie garnie do pracy.
„To nie to samo co tam…”.
I wtedy pojawia się newsletter z kolejnym warsztatem. Tym razem nad morzem. Inny styl, inna paleta. „Może to właśnie TO podejście mi bardziej odpowiada?”, myślimy.
I jedziemy. A potem kolejny kurs — online. I jeszcze jeden. I jeszcze. Z czasem — bez nich czujemy się nieswojo. Malowanie samodzielne staje się ryzykiem, które wolimy odsunąć.
Z czasem, niepostrzeżenie, zamiast malować — uczymy się malować. A właściwie naśladować. I tylko to.
Miesiącami, latami, wciąż z uczuciem, że jeszcze nie jesteśmy gotowi na własną wypowiedź. Że najpierw trzeba opanować światło, potem proporcje, potem stworzyć idealną paletę, potem opanować rozlewne tła, a następnie faktury… Aż tu nagle na koniec tego procesu -przychodzi nowy mistrz. Z innym stylem, który też warto zgłębić. I zabawa zaczyna się na nowo.
Bo warsztaty, podobnie jak materiały, potrafią stać się ucieczką.
Od samotności pracy. Od ryzyka. Od konfrontacji z własnym stylem – który usiłuje kiełkować lub którego jeszcze nie ma. Uczą, oczywiście — ale też rozpuszczają. Łagodzą lęk przed białą kartką, dając gotową kompozycję, sprawdzoną kolorystykę, bezpieczne struktury. Tylko że potem — zostajemy sami. I nie wiemy, co dalej. jak poradzić sobie z pustką w głowie i brakiem nadzoru.
Ten model edukacji — pozornie rozwojowy — staje się wygodny. Bo warsztat to środowisko kontrolowane. Mistrz mówi, jak i co robić. Można popełniać błędy, ale pod jego okiem. Nie trzeba samemu decydować. Jest zadany temat, sugerowana paleta, pokazany kierunek. Bezpiecznie. A przy tym — przyjemnie. Wspólnota, rozmowy, podziw. To często najpiękniejsze momenty naszej twórczej drogi.
Tylko… co się dzieje, kiedy zostajemy sami?
Cisza naszej pracowni — tej domowej, codziennej, często wciśniętej między kuchnię a życie — brzmi wtedy nieznośnie. Nie mamy już prowadzącego, który przeprowadzi nas przez papier. Nie mamy gotowej palety. Wchodzimy w świat znaków zapytania. I nie wiemy, w którą stronę iść. A przecież to właśnie tam, w tej pustce, zaczyna się prawdziwe malowanie.
Bywa, że osoby, które wzięły udział w kilkunastu czy kilkudziesięciu warsztatach, nie potrafią wskazać ani jednej pracy, którą uważają za „swoją”. Mają setki obrazów powstałych według cudzych wskazówek. I czują coraz większy niepokój: „Kim jestem jako artysta? Co potrafię, jeśli ktoś inny nie prowadzi mnie za rękę?”
Niektórzy uczą się przez lata, zanim odważą się pokazać coś własnego. A inni już nie próbują nawet iść w kierunku innym niż wyuczony.
Zostają na wiecznym etapie ucznia — z lękiem, że bez kolejnych lekcji coś „stracą”. I tak wchodzą w rytm warsztatów jak w system subskrypcji. Raz w miesiącu — nowe doświadczenie, nowy mistrz. Ale… gdzieś po drodze zatracona zostaje własna wizja i chęć eksperymentu, która są nieodłączną częścią procesu twórczego.
Są też tacy, którzy budują swoją tożsamość malarską niemal wyłącznie z cytatów. Ich szkicowniki to kolaże cudzych stylów. Oczywiście — każdy z nas się inspiruje. Ale gdzie kończy się inspiracja, a zaczyna niemożność oderwania się od cudzej ręki?
Bywa, że warsztat staje się nie tyle nauką, co występem. Sceną do podziwiania mistrza, do zrobienia wspólnego selfie, do publikacji kolejnej planszy z hasztagiem #workshop.
To wszystko może być wspaniałe — i wspólnota, i emocje, i otwieranie oczu na inne sposoby widzenia. Problem pojawia się wtedy, gdy cały proces twórczy zostaje przeniesiony na cudzy stół. Gdy bez prowadzenia nie potrafimy już malować. Ba! Nawet nie chcemy próbować tego robić.
To nie jest krytyka warsztatów.
Nie.
Dobrze poprowadzone — to kopalnia inspiracji, motywacji i szansa na wyjście poza schematy. Na poznanie czegoś nowego, co w pewnym stopniu można zaadaptować dla siebie. jak sposób rozlewania plamy czy moczenia podkładu.
Problem pojawia się wtedy, gdy uczymy się bez końca, a nie dajemy sobie prawa do praktykowania, do błądzenia, do samodzielnej pracy i związanych z nią sukcesów oraz porażek.
Bo przecież sztuka nie rodzi się z perfekcyjnych lekcji. Rodzi się z prób i błędów. Z nieśmiałych gestów, których nie da się wyćwiczyć na kursie. Z niepewności, która nie znika po certyfikacie ukończenia szkolenia. Z własnych doświadczeń i własnych przemyśleń- nie dyktowanych przez nikogo.
A może największy postęp przychodzi właśnie wtedy, gdy nie ma warsztatów? Gdy jesteśmy tylko my, kartka i to, co chcemy powiedzieć — jeszcze nieumiejętnie, może nieefektownie, ale z własnego źródła?
To właśnie może być moment, kiedy przestajemy się uczyć — a zaczynamy tworzyć.
Efekt „wow”, czyli kiedy obraz staje się produktem
Gdzieś w którymś momencie drogi — może po pierwszym zachwycie znajomych, może po piątym „lajku” na Instagramie — zaczynamy malować inaczej. Już nie tylko „dla siebie”. Już nie tylko „z ciekawości”. Pojawia się pytanie, które rozsadza spokój naszej pracowni: Czy to wystarczająco dobre, żeby pokazać?
I od tej chwili malowanie przestaje być tylko malowaniem.
Wiemy już, że ludzie lubią konkretne tematy. Paryż, stare okna, złota godzina. Woda, odbicia, mgła nad rzeką. Wiemy też, że efektowne detale przyciągają — żółć cytrynowa na liściu, biała kredka do światła, rozprysk wody.
Pojawia się schemat. Niepisany, ale silny: „obraz musi mieć punkt kulminacyjny”. Niech będzie zachwyt. Niech będzie komentarz: „Ale cudowne!”, „Jak ty to robisz?”, „Chciałabym tak umieć!”.
I właśnie wtedy wchodzimy w fazę, którą można by nazwać produkcją zachwytu.
To nie znaczy, że przestajemy malować pięknie. Wręcz przeciwnie. Nasze obrazy stają się bardziej dopracowane, kompozycje mocniejsze, kolory śmielsze. Tyle że coś się zmienia. Powoli, niezauważalnie.
Malujemy nie to, co widzimy, ale to, co „dobrze wygląda”. Co się sprzeda. Co pasuje do feedu. Co dobrze działa w postaci rolek z muzyczką i pędzlem sunącym po papierze w zwolnionym tempie.
Może gdzieś mieliśmy kiedyś ochotę namalować zwykły kubek na stole, rozlazły, niedoskonały. Ale kto to pokaże? Kogo to obejdzie?
Przecież nie ma w tym magii. Nie ma „wow”.
Czasem nawet wybieramy motywy nie dlatego, że nas poruszają, ale dlatego, że dobrze się sprzedają — w internecie, w druku, na warsztatach. Paryż, lawenda, brzozy, czerwony dach. Proszę bardzo. Jeszcze raz. Bo się spodobało.
W środowisku akwarelowym to zjawisko jest szczególnie widoczne, bo sama technika jest „zjawiskowa”. Przezroczystość. Błysk. Efemeryczność. To przyciąga. Akwarela kusi efektem tak silnie, że niepostrzeżenie może nas samych uwieść. A im więcej uznania, tym większa pokusa, by ten efekt powielać. Żeby było „jeszcze piękniej”, „jeszcze bardziej rozświetlone”, „jeszcze bardziej romantyczne”.
Z czasem zaczynamy budować wizerunek artysty. Czyli osobowość publiczną, która tworzy konkretny styl, publikuje regularnie, dba o spójność, odpowiada na oczekiwania. To może być fascynujące. Ale też potwornie wyczerpujące. Bo w pewnym momencie już nie wiadomo, czy malujemy, bo chcemy — czy bo musimy utrzymać uwagę.
Wtedy tworzenie przestaje być dialogiem z papierem — a staje się strategią. A z artysty zamieniamy się w… dostawcę efektów wizualnych.
To znowu nie musi być złe. Dopóki nie zapominamy, że czasem największy efekt — rodzi się nie z błysku, a z prostoty. Z obrazu, który nie musi nikogo olśnić, ale może poruszyć. Może nie zebrać setki reakcji — ale zostanie z kimś na długo.
I czasem trzeba wycofać się z tej pogoni. Dać sobie prawo do słabszej pracy. Do szkicu, który się nie udał. Do tematu, który nie wywoła burzy serduszek. Bo to właśnie wtedy odzyskujemy wolność. Tę pierwotną. Tę, od której wszystko się zaczęło.
Głos wewnętrzny, czyli czy słyszysz jeszcze siebie?
To jest to pytanie, które prędzej czy później dopadnie każdego, kto zbyt długo podążał cudzymi ścieżkami: A co ja właściwie chcę namalować?
Nie „co wypada”. Nie „co się podoba”. Nie „co było na ostatnich warsztatach”. Tylko: co naprawdę, szczerze, dziś we mnie siedzi? Jaki obraz bym stworzył, gdyby nikt na niego nie patrzył? Gdyby nikt go nie oceniał? Gdyby nie było lajków, wystaw, sprzedaży, konkursów, mistrzów ani grup na Facebooku?
W tej ciszy, nieco niekomfortowej, często okazuje się, że… nie wiemy. Zapomnieliśmy. Ten głos, który kiedyś szeptał „spróbuj narysować swoją ulicę” albo „maluj, bo lubisz te odcienie szarości o poranku” — teraz ledwo zipie, zagłuszony hałasem ambicji, aspiracji i algorytmu.
A przecież to był właśnie ten głos, który sprawił, że wzięliśmy pędzel do ręki. Nie głos nauczyciela. Nie głos rynku. Tylko ten nasz własny, nieśmiały, czasem naiwny, ale autentyczny.
Wiele osób próbuje go potem odnaleźć — jakby zgubiły klucz do jakiegoś starego notesu. I nagle okazuje się, że to najtrudniejsza lekcja z całej artystycznej edukacji: nie jak malować, ale po co.
Bo po co właściwie malować, jeśli już wiemy, że nie będziemy największymi? Jeśli nasze prace nie trafią do galerii? Jeśli nie zbudujemy rozpoznawalnej marki osobistej z logo i banerem na fanpage’u?
Co zostaje, kiedy odrzuci się tę całą artystyczną infrastrukturę? Co zostaje, kiedy odetniemy „efekt końcowy”? Ano... proces.
I to właśnie proces, o dziwo, okazuje się być najbardziej zapomnianym słowem w całym środowisku. Mówi się o stylu, o warsztacie, o materiałach, o promocji, o portfolio. Ale o tym, że można po prostu siedzieć przy stole i przez godzinę niczego sensownego nie namalować — bo się szuka — tego jakoś nikt nie uwzględnia w programie warsztatów.
Bo kogo by interesował warsztat pt. „Jak przez dwie godziny nic nie namalować i być z tym pogodzonym”?
Nie brzmi chwytliwie, prawda?
Ale właśnie na tym polega malowanie z siebie. Na uznaniu: dziś nie wiem, co chcę powiedzieć. Ale usiądę. I zobaczę, co się wydarzy.
Czasem tym „coś” będzie plama bez sensu. Czasem — szkic, który po godzinie wyrzucimy. Czasem — zaskoczenie. Ale najważniejsze, że to będzie nasze. Nie cudze. Nie powtórzone. Nie zapożyczone.
I tutaj właśnie wraca przewrotna ironia: w świecie, w którym wszyscy tak bardzo chcą być oryginalni, tak mało osób naprawdę maluje z siebie. Oryginalność nie polega przecież na tym, że ktoś ma inny styl — tylko że ma coś do powiedzenia, czego nie da się podrobić. Nawet jeśli nieumiejętnie. Nawet jeśli brzydko. Ale szczerze.
Wewnętrzny głos nie zawsze brzmi jak poezja. Czasem to skrzek. Czasem mruk. Czasem powie ci: „Namów się na nudną martwą naturę, bo dziś potrzebujesz ciszy”. A czasem: „Nie maluj wcale. Idź na spacer. Zobacz, jak wygląda drzewo, zanim spróbujesz je uchwycić”.
Ale żeby ten głos usłyszeć, trzeba uciszyć wszystkie inne. Trzeba odłożyć porównania, cudze oczekiwania, kalkulacje, co się „opłaca”. Trzeba zaryzykować, że przez jakiś czas nie będzie efektów. I nie będzie „wow”. Ale za to może pojawić się coś więcej: prawda.
I choć to słowo brzmi górnolotnie, nie musi oznaczać niczego spektakularnego. Czasem prawdą będzie szary papier, który dziś lepiej przyjmie nasze kolory. Albo fakt, że przez tydzień chcemy malować tylko błękity, bo tak czujemy. I nikt nie musi tego rozumieć.
W malowaniu z siebie nie chodzi o pokaz. Chodzi o obecność. O to, że zostawiamy na papierze coś, co naprawdę należało do nas — nie do trendu, nie do szkoły, nie do algorytmu.
I to, paradoksalnie, bywa najtrudniejsze. Bo kiedy malujemy z siebie, nie mamy się na kogo powołać. Nie możemy powiedzieć: „Tak robił mistrz X” albo „To jest zgodne z metodą Y”. Możemy tylko przyznać: to jest mój wybór. Mój gest. Mój błąd. Moja radość.
Ale jeśli to się uda — choćby raz na dziesięć prób — to może właśnie to jest ten moment, dla którego w ogóle warto malować.
Im więcej Ciebie, tym mniej: o przebodźcowaniu, presji obecności i potrzebie granic
Współczesny świat sztuki – również ten związany z akwarelą – przeżywa intensywną ekspansję.
Ilość wydarzeń, festiwali, plenerów, wystaw, konkursów i inicjatyw społecznościowych rośnie w zawrotnym tempie. To zjawisko z jednej strony jest radosnym sygnałem: pokazuje, że medium długo marginalizowane wreszcie odzyskuje należne miejsce. Akwarela staje się pełnoprawnym językiem artystycznym, który coraz częściej gości w galeriach, przestrzeniach miejskich i instytucjach kultury.
Z drugiej strony jednak, za tą intensyfikacją życia artystycznego kryje się coraz częściej przemilczany ciężar: presja bycia obecnym. Nie tylko jako twórca, ale jako „uczestnik sceny”. Oczekuje się, że artysta pojawi się na każdej wystawie – nie tylko swojej, ale i cudzej. Że będzie wspierał, komentował, dokumentował obecność w mediach społecznościowych. Że będzie w środowisku – widzialny, zaangażowany, dyspozycyjny.
To niepisana norma, która z czasem potrafi zamienić się w źródło frustracji. Uczestnictwo w wydarzeniach staje się nie wyborem, ale obowiązkiem. Artysta – szczególnie ten niezawodowy – musi godzić tworzenie z nieustannym byciem „na mieście”. A przecież nie każdy ma możliwości finansowe, czasowe czy emocjonalne, by funkcjonować w ten sposób. Koszty podróży, dojazdów, druku prac, wpisowego na konkursy, noclegów i biletów to wydatki, które rzadko są dostrzegane z zewnątrz. Tymczasem dla wielu są barierą realną, choć skrzętnie ukrywaną – by nie wypaść z obiegu.
Z czasem rodzi się cichy rozdźwięk. Twórca, który nie ma siły lub środków, by nieustannie bywać, zaczyna czuć się pomijany. Niewidzialny. Nie dość zaangażowany. A to z kolei rodzi frustrację – zarówno wobec siebie, jak i wobec środowiska. Pojawia się pytanie: „Czy jestem gorszy, bo mnie nie ma? Czy moja praca mniej znaczy, jeśli jej nie pokazuję w odpowiednim miejscu i czasie?”. Te wątpliwości, choć często niedopowiedziane, potrafią głęboko osłabić pewność siebie i radość z tworzenia.
Co więcej, niektórzy zaczynają uczestniczyć w wydarzeniach wbrew sobie – ze zmęczenia, poczucia obowiązku, presji nieformalnych oczekiwań. To zjawisko niebezpieczne, bo z pozoru aktywność trwa, ale wewnętrznie zaczyna narastać wypalenie. Spotkania przestają cieszyć, kontakt z innymi twórcami staje się powierzchowny, a twórczość traci sens – sprowadzona do „bycia obecnym”, a nie przeżywania procesu.
Warto więc zadać sobie pytanie: czy obecność fizyczna zawsze musi oznaczać zaangażowanie twórcze? Czy brak pojawienia się na kolejnym wernisażu świadczy o obojętności? A może właśnie świadczy o wyborze – o potrzebie skupienia, odpoczynku, ochrony wrażliwości?
Twórczość, szczególnie w tak delikatnej technice jak akwarela, wymaga uważności i wewnętrznego ładu. Uczestnictwo w życiu artystycznym powinno być źródłem inspiracji, nie napięcia. A wspólnota artystów – przestrzenią wsparcia, a nie rankingiem obecności.
Introwertycy i autystycy w świecie akwareli
Wrażliwość, skupienie, kontemplacja – to cechy, które często towarzyszą pracy z akwarelą. Tym bardziej paradoksalne jest to, że środowisko akwarelistów – przynajmniej na poziomie wydarzeń, konkursów, plenerów czy działań w social mediach – coraz częściej promuje model działania typowy dla osób ekstrawertycznych: intensywny networking, bywanie, nieustanną widzialność.
Dla wielu introwertyków, ale także osób w spektrum autyzmu, taki styl funkcjonowania staje się źródłem głębokiego przeciążenia.
Fizyczny udział w wydarzeniach bywa wyczerpujący emocjonalnie i sensorycznie. Nawet niewielkie interakcje społeczne – small talk, obecność w tłumie, dynamiczna wymiana zdań – mogą kosztować znacznie więcej, niż widać z zewnątrz. Do tego dochodzi presja cyfrowej obecności: komentowania, publikowania, dokumentowania życia artystycznego w mediach społecznościowych. Robi się z tego jeden brzęczący ul w którym trudno wytrzymać.
Ta presja osobistego bycia – choć najczęściej nie wypowiedziana wprost – uderza właśnie w tych, którzy często mają najwięcej do powiedzenia, ale w inny sposób: przez obrazy, przez pisemne wypowiedzi, przez konsekwentne pielęgnowanie własnej ścieżki twórczej. Dla nich brak obecności na miejscu nie wynika z obojętności, lecz z potrzeby ochrony – własnej energii, wrażliwości, stabilności i psychicznego dobrostanu.
Cala rzesza fajnych ludzi, którzy w sieci potrafią pełnić rolę ekspertów czy najlepszych towarzyszy wspólnej przygody- w bezpośrednim kontakcie sobie niekoniecznie radzi. A jeśli dołożymy do tego rozpraszacze jak gwar, światła, zaduch, zbyt wiele pytan na raz – to wycofują się i zamykają w sobie zupełnie. I nawet jeśli chętnie się pojawią na spotkaniu w 3-4 osoby, to wielki festiwal czy warsztaty są dla nich istną traumą.
Problem pojawia się wtedy, gdy nieobecność bywa mylnie odczytywana jako dystans lub brak zaangażowania. Gdy ci, którzy nie bywają na plenerach, nie publikują codziennie stories i nie komentują aktywnie innych, znikają z pola widzenia środowiska – a co za tym idzie, także z przestrzeni zaproszeń, decyzji i współpracy.
To sytuacja, która rodzi cichą frustrację. Bo choć potrzeba kontaktu jest zrozumiała, narzucony sposób bycia obecnym nie służy wszystkim. Osoby neuroatypowe często funkcjonują w innym rytmie – potrzebują więcej czasu na regenerację, cenią głęboki kontakt zamiast powierzchownej interakcji, i nierzadko tworzą w warunkach, które dla innych mogą się wydawać zbyt zamknięte czy „niewidzialne”. Raczej nie wyskoczą z tobą na masowy after po otwarciu imprezy, ale jeśli w ciszy poznacie się bliżej i wpuszczą Cię do swojego świata- to możesz zyskać spojrzenie z zupełnie innego kąta. Bardziej wnikliwe, niestandardowe i nie skażone oczekiwaniami.
Środowisko akwarelistów – jak każde środowisko twórcze – zyska, jeśli otworzy się na większą różnorodność sposobów funkcjonowania. Jeśli uzna, że milczenie nie zawsze oznacza wycofanie, a cicha obecność też jest obecnością. Potrzebujemy wspólnoty, która nie premiuje jednego typu temperamentu, ale pozwala oddychać różnorodnie – i tworzyć z miejsca, które naprawdę jest nasze.
O sztuce stawiania granic – czyli jak mówić „nie” bez poczucia winy
W środowisku artystycznym, szczególnie tak silnie zintegrowanym jak środowisko akwarelistów, relacje międzyludzkie często mieszają się z oczekiwaniami zawodowymi. To przestrzeń pełna dobrych intencji – wspierania, zapraszania, zachęcania do udziału. Ale nawet najbardziej szlachetne gesty mogą z czasem przytłaczać, jeśli nie zostaną skonfrontowane z własną potrzebą i możliwościami.
Budowanie zdrowych granic w takim kontekście to wyzwanie. Często pojawia się lęk, że odmowa zostanie źle odebrana – jako brak zaangażowania, chłód, a nawet wywyższanie się. Zwłaszcza gdy relacje są nieformalne, a środowisko kameralne. Tymczasem powiedzenie „nie” nie musi być równoznaczne z odrzuceniem. Może być wyrazem szacunku – zarówno wobec siebie, jak i wobec drugiej strony.
Warto nauczyć się mówić:
• „Dziękuję za zaproszenie, ale tym razem muszę zrezygnować.”
• „Potrzebuję teraz przestrzeni dla siebie – wrócę, gdy poczuję gotowość.”
• „Nie mogę być obecny fizycznie, ale wspieram was z daleka.”
• „Nie potrzebuję kolejnego pędzla ani nowych kostek- ale niech Tobie dobrze służą”
• „Ten warsztat nie jest tym co mnie fascynuje – może kiedyś spotkamy się na innym”
• „W tej chwili mam inne plany oraz zobowiązania”
• „Wybacz, ale dziś nie czuje się dobrze i nie wezmę udziału. Może innym razem się uda”
Takie komunikaty nie zamykają relacji – przeciwnie, pokazują dojrzałość. Chronią przed nadmiernym eksploatowaniem własnych zasobów i pozwalają utrzymać jakość twórczości. Przypominają też, że obecność w sztuce nie musi oznaczać nieustannej aktywności.
To nie ilość wydarzeń definiuje artystę, lecz jakość obecności – wtedy, gdy naprawdę wybiera bycie, a nie tylko reaguje na oczekiwania.
Prawdziwa wspólnota zrozumie i zaakceptuje takie wybory. A jeśli nie – warto zapytać, czy to rzeczywiście wspólnota, czy tylko sieć wzajemnych oczekiwań, w której trudno oddychać.
Twórczość wymaga odwagi – także tej, która pozwala stanąć obok, milczeć, odpuścić. W świecie, który nagradza widzialność, rezygnacja z ekspozycji bywa gestem radykalnym. Ale to właśnie w tych chwilach często powraca to, co najcenniejsze: autentyczna potrzeba tworzenia, wewnętrzny spokój i własny, niepowtarzalny rytm pracy.
Konkluzja: mniej znaczy więcej. Czasem naprawdę.
To może banalne. Może nawet drażniące. Jak hasło z minimalistycznego plakatu. „Mniej znaczy więcej” – to takie ładne, takie modne, takie proste. Tylko że w praktyce... trudne jak diabli.
Bo „mniej” oznacza rezygnację. Oznacza: nie kupię dziesiątej marki papieru, choć recenzje są świetne. Oznacza: nie pojadę na kolejne warsztaty, chociaż prowadzi je ktoś znany. Oznacza: odłożę na bok pomysł na viralowy obraz i po prostu zrobię szkic, który dziś coś dla mnie znaczy..
W środowisku, które karmi się nowością, gdzie każdy miesiąc przynosi nowe kolory, nowe kursy, nowe style, nową modę — powiedzieć „dość” wymaga odwagi. Odmówić sobie tego, co kuszące. Wybrać mniej, ale głębiej.
Nie pozwolić na siebie wpływać i nie słuchać że „wypada to zrobić”, albo „nie nauczysz się aż nie pójdziesz na warsztaty do Hipolita Kiepskiego” . Nie zważać na „ten kolor jest dużo lepszy niż tamten, a ta marka bije na głowę pozostałe- więc musisz TO mieć!”. Nie ulegać naciskom na posiadanie i na pogoń za nowościami- które nie tylko zagracają szuflady i miejsce w głowie, ale odbierają pewność siebie i decyzyjność. Zbyt wiele- zamiast miliona wspaniałych opcji które wyniosą Cię na szczyt- wprowadza chaos i zagubienie.
A chaos nie zawsze jest sprzymierzeńcem twórcy- nie, kiedy go paraliżuje, a zbyt duża ilość dróg powoduje, że ten się gubi albo wiecznie stoi i nie potrafi wybrać jednej konkretnej ścieżki.
Możesz w każdej chwili powiedzieć „dość” !
Bo może w tym całym szumie: wystaw, lajków, formatów, akwareli w sztyfcie, w płynie, w sprayu, na jedwabiu i na bawełnie... zapomnieliśmy, że najważniejsze rzeczy dzieją się w naszej głowie. Że obraz nie musi błyszczeć, żeby działał. Że nie trzeba mieć wszystkiego, aby móc pracować i czerpać z tego radość. To może być skromny kąt w mieszkaniu, z jedną lampką. Dwie palety, kilka pędzli. Kartka, którą ktoś inny by wyrzucił. I że największa wolność zaczyna się tam, gdzie przestajemy się porównywać.
Bo mniej znaczy więcej nie wtedy, kiedy odejmiemy dla zasady, ale kiedy odejmiemy to, co zbędne — co nam ciąży, co nas blokuje, co powoduje bezustanne porównywanie się do innych. Co wciąż mówi Ci: masz za mało i dlatego nie potrafisz tego zrobić!
Może chcąc się z tego marazmu uwolnić powinniśmy częściowo ograniczyć media społecznościowe i opieranie się na reakcjach ludzi, a więcej czasu spędzać nad malowaniem, szkicowaniem albo poszukiwaniem samego siebie?
Mniej wystaw, konkursów, pogoni za możliwością powieszenia swojej pracy tu czy tam- często odpłatnie. Bardzo to fajne zobaczyć od czasu do czasu swoją pracę gdzieś na ścianie galerii czy innego przybytku – ale to też wymaga umiaru. A nie zaliczania każdej możliwej okazji. Sądzisz, że ten „prestiż wiszenia” nie jest związany z tym, że nierzadko za ową okazję słono płacisz- a ktoś na tej Twojej chęci wyróżnienia się zarabia wcale nie małe pieniądze? Czasem wcale nie decyduje sztuka i piękno, a ekonomia i wydany pieniądz. Na szczęście nie wszędzie i jeszcze wiele miejsc pozwala na darmowe prezentowanie prac- ale często jest problem by się tam przebić, szczególnie w pojedynkę. Ale czy warto w związku z tym płacić ciężki hajs organizatorom, których główną ideą jest się dorobić na naiwnych?
Może warto też robiąc rewolucję w głowie zrobić ją również w szafkach i ograniczyć paletę i ilość posiadanych rzeczy?
Unikać miejsc i sytuacji, które będą nas skłaniały do kolejnych zakupów.
Odmówić sobie kolejnego warsztatu- a w zamian za to usiąść i spróbować coś zrobić samemu?
Tak po prostu, po swojemu, tym co mamy i bez kolejnych zakupów.
A jakby tak wybrać jeden kolor i pokusić się o zrobienie monochromu? One też są piękne i kunsztem wcale nie ustępują wielobarwnym obrazom.
Czy naprawę warto napędzać spiralę dzikiego posiadania dla samego posiadania i… gubienia się w tym?
A gdyby zrobić eksperyment: w tym miesiącu maluję tylko tym, tym oraz tym. Zaś resztę zamknąć na klucz.
Co by z tego wyszło?
Porażka? Sukces? ZROZUMIENIE?
Materiały które po eksperymencie zostaną uznane za niezbyt potrzebne - zawsze można sprzedać albo oddać innym uwalniając się od balastu nadmiaru i zagubienia. I odetchnąć. 5kg plecaka zawsze łatwiej jest nieść pod górę niż 30kg. A z 36 kolorów łatwiej wybrać niż ze 150. I kreatywność także rośnie.
Może więc mniej przedmiotów czy presji- naprawdę znaczy WIĘCEJ siebie ?
Jak śpiewała Anna Maria Jopek w swojej piosence „Na dłoni”:
Tym więcej chcesz im więcej masz
Wymyślasz proch chcesz sięgnąć gwiazd
Lecz to nie to, nie to nie tak
I ciągle czegoś nam brak do szczęścia
Wciąż nam brak - tak zachłannie brak…
Otwórz oczy!
Bo szczęście to przelotny gość
Przebłysk słonecznej pogody
I dużo wie kto pojął że
Szczęście to garść pełna wody…
Szczęście to ta chwila co trwa
Szczęście to piórko na dłoni
Co zjawia się gdy samo chce
I gdy się za nim nie goni.